Kiedy wstaje rano. Wstaje. Rano. To nieprawidlowe okreslenia. Tak naprawde wcale nie spalem, a nawet gdybym spal - to tak naprawde wcale bym nie wstal. I poranek to tez nie jest. Raczej dalszy ciag, nie dajacy nadziei na lepszy dzien. Co najwyzej inny od pozostalych.
Kiedy wiec odzyskuje czesciowa swiadomosc po kilku godzinach transcendentalnych przezyc - staje sie najbardziej samotna istota na ziemi. Z wlasnej, niczym nie przymuszonej, wolnej woli. Halucynogenna substancja przestaje dzialac. Wszystkie mary, ktorych zywot nie trwal dluzej niz kilka kwadransow, znikaja. Otacza mnie wtedy samotnosc.
Nie wyimaginowana. Calkiem pozornie_obiektywna.
Bo jaki czlowiek potrafilby w tej chwili zrozumiec moj stan swiadomosci? Bo jaki czlowiek potrafilby zrozumiec co mna kieruje? Kierowalo? Bo jaki czlowiek potrafilby przypomniec sobie moja wielka_przygode? Bo jaki czlowiek, nieistotne jak bliski, bylby w stanie teraz stwierdzic kim jestem w tej jednej chwili? Bo jaki czlowiek potrafilby spojrzec na swiat moimi oczyma i zobaczyc jak w tej oraz kolejnych paru chwilach wyglada przez nie rzeczywistosc? Bo jaki czlowiek schylilby sie do takiej mendy spolecznej na codzien bedacej synem, przyjacielem, kochankiem, zawodowym_skurwielem?
Chyba jedynie transcendentalny szaleniec.