Komentarze: 4
Obok warszawskiej Rotundy, nieopodal Galerii Centrum - znajduje sie pewien murek. Kazdego dnia przechodza obok niego setki, moze tysiace ludzi.
Kazdy kolejny tak niezwykle inny od poprzedniego. Bez wyjatku - wszyscy poruszaja sie wlasnym tempem. Tak samo roznym. Podazaja w sobie jedynie znanych kierunkach. Do ekskluzywnych butikow, do parkow, do swoich kochankow czy uciekajac przed wlasnymi myslami.
Cisnie mi sie na usta, ze sa slepi. Nie mylilbym sie nawet specjalnie. Stwierdzenie to byloby jednak przesadnie generalizujace bedac przy okazji zwyczajnie tendencyjnym.
Oni po prostu zyja we wlasnych wymiarach. I moze jedynie Tralfamadorianie* sa w stanie prawdziwie zaobserwowac ktoregokolwiek z nich. Jak zatem ludzie sami w sobie mogliby zauwazyc pozostale z otaczajacych ich istnien?
Jezdze wiec niekiedy do tego murku stojacego po srodku najwiekszej ze znanych mi pustelni. Siadam. Obserwuje, probojec zobaczyc chociaz jednego czlowieka.
[zdaje sie, ze na swiecie istnieje tyle samotni ilu ludzi]
Przyjaciel mi umiera. Czlowiek, ktory mnie zauwazyl.
``Smiejac sie w odruchu samoobrony.''
*Tralfamadorianie rozumuja w czterech wymiarach [``Rzeznia numer piec'' - K. Vonnegut]